Jak mówi, jego trudne dzieciństwo pozwoliło mu poźniej podczas kariery sportowej być systematycznym i zmotywowanym.
W wieku 22 lat podpisał kontrakt zawodowy i zaczął bardzo dobrze zarabiać. Jego walki były pokazywane w telewizji. Stał się rozpoznawalny.
- Jeździłem Ferrari. Można powiedzieć, że miałem wszystko. Ale teraz mam więcej - deklaruje dziś ubrany w bluzę "Jesus is King" (Jezus jest Królem).
Podczas swojej kariery miał okazję walczyć choćby w słynnej nowojorskiej hali Madison Square Garden.
W kościele Nations of Fire w Warszawie opowiedział niedawno o tym, co przeżył i co teraz przeżywa, głosząc Słowo Boże.
- Gdy wychodzisz do ringu, jesteś tak sfokusowany na wyjściu, że nie widzisz tych tysięcy ludzi, bo masz już plan taktyczny, który zamierzasz realizować. Ale gdy teraz wychodzę głosić Słowo Boże, to to mi daje większe szczęście i radość, niż to, co kiedyś miałem, gdy wchodziłem do ringu. To jest niesamowite - opowiada.
W boksie amatorskim stoczył 120 walk, z których aż 100 wygrał przez nokaut.
- Byłem cały obwieszony złotem, miałem luksusowe samochody, mnóstwo pięknych panienek uganiających się za mną. Wydawało mi się, że tak chcą żyć i tak żyją elity, ale gdy zacząłem używać tych przyjemności cielesnych, jak szybki seks, imprezowanie, później narkotyki, zacząłem lecieć w dół - wyznaje.
Podkreśla, że dziś o takich rzeczach woli mówić jedynie ogólnie. Co innego o sprawach Bożych!
- W szczególe to ja mogę mówić tylko o Jezusie Chrystusie. O tym, który wyciągnął mnie z wszelkiego bałaganu w życiu - podkreślił.
Jak mówi, Bóg miał do niego cierpliwość...
Janik doznał poważnych problemów ze zdrowiem. Po drugiej walce o mistrzostwo świata "ciężko imprezował". Później pojechał do Irlandii na intensywne treningi i tam doznał wirusowego zapalenia żołądka, jelit i płuc.
- Skończyło się to sepsą, dwa tygodnie śpiączki. Później, gdy wyszedłem po miesiącu ze szpitala, miałem jeszcze dwa wypadki samochodowe - tłumaczy.
Do wypadków dochodziło po tym, jak wbiegał na Śnieżkę, a po powrocie w Karpaczu zjeżdżał w dół samochodem. Za każdym razem doznawał omdlenia i później budził się w szpitalu.
To jednak nadal nie przyczyniło się do zmiany w jego życiu.
- Dalej byłem pyszną osobą - wspomina.
Jak opowiada, półtora roku później przeżył śmierć kliniczną. Jego serce się zatrzymało, a lekarze stwierdzili jego zgon.
- Postawiono na mnie krzyżyk. Moja dusza wyszła z ciała, ale Bóg chciał, abym był tu dzisiaj z wami i zaświadczał o Jego wspaniałości. Pozwolił, aby moja dusza wróciła do ciała. Serce znowu zaczęło bić. Gdy na trzeci dzień się wybudziłem, wiedziałem, że jestem tu po raz kolejny - mówi.
Tym razem po wybudzeniu się czuł się tak, jakby przeżył bardzo długą podróż... Wtedy to zaczął szukać Boga.
Jak mówi, choć zawsze w Boga wierzył, nigdy nie wierzył w "system Kościoła takiego potocznego jaki znamy".
Po śmierci klinicznej codziennie przez pół roku odbywał buddyjskie medytacje. Jak mówi, nic mu to jednak nie dało.
Wyznał wtedy, że wstydził się, że mając 33 lata, przeczytał wiele książek, ale nigdy nie przeczytał Słowa Bożego. Że zajmował się medytacjami buddyjskimi, a nie zapoznał się z historią Jezusa Chrystusa.
- Następnego dnia szedłem wzdłuż cmentarza na Powązkach i nagle nadprzyrodzona siła wyrwała mnie z butów i przeciągnęła mnie na drugą stronę drogi. A tam na ławce pod wiatą przystanku leżało Słowo Boże, broszura - Ewangelia według św. Mateusza i Pierwszy List do Koryntian - opowiada.
Podkreśla, że był wtedy całkowicie trzeźwy, więc nie można było przypisać tego zdarzenia wpływowi używek.
Przeczytał tę broszurę i zachwycił się jej treścią.
Przyznaje jednak, że był dość "oporny", a diabeł zaczął go znów oszukiwać. Wrócił do używek takich jak marihuana.
Później trafił do szpitala po ataku padaczki, na którą cierpiał po wypadkach samochodowych. Ze szpitala został zabrany przez służbę więzienną za kraty - z powodu rzekomego nieodrobienia godzin prac społecznych po wspomianych wypadkach. Sąd rejonowy w Jeleniej Górze skazał go bowiem na prace społeczne po tym, jak po wypadku wykryto w jego organizmie substancję psychoaktywną.
Dziś paradoksalnie jest wdzięczny, że trafił wtedy do więzienia. Wierzy, że taka była wola Boża.
- Trafiłem pod celę z trzema mordercami. Dwóch miało wyroki 25 lat, a jeden dożywocie - wspomina.
W więzieniu znalazł na szczęście... Nowy Testament. Przez pięć miesięcy pobytu za kratami sześciokrotnie przeczytał i przestudiował Słowo Boże i dwukrotnie streścił to, co najbardziej go "urzekło".
Jak mówi, Duch Święty zaczął w nim działać.
- Pierwszą rzeczą, jaka się wydarzyła w moim życiu, było to, że przestałem przeklinać. W kryminale, z trzema mordercami pod celą, gdzie co drugie słowo, jakie słyszałem, było przekleństwem - opowiada.
Kiedy wyszedł na wolność, wszędzie zaczął głosić Słowo Boże.
- Bo ja się nie wstydzę ewangelii. Jest przecież ona mocą Boga służącą do zbawienia każdemu, kto uwierzy - zaznaczył.
Całą wypowiedź Łukasza Janika można obejrzeć poniżej.